Ciąży nad nami wyrok. Same stanęłyśmy przed własnym sądem. Weszłyśmy w rolę sędziego i oskarżonego. Bez chęci obrony. Wyrok padł szybko. Bez świadków. 25% matek wcześniaków ma poczucie winy. I musi z tym żyć.
Gdybym miała zacząć, zaczęłabym od słów: “mój organizm zawiódł”. Zaraz potem mogłabym dodać: “ja zawiodłam”, w końcu to mój organizm. Nie dałam dzieciom ochrony na 9 miesięcy i przyczyniłam się w mniejszym, lub większym stopniu do tego, że w pewien sposób cierpieli. To najgorsza myśl z możliwych. Ona wyniszcza od środka. I bardzo trudno jej się pozbyć.
Czasem ktoś patrzący z boku myśli: “ale jak tak można?! Przecież to nie twoja wina!”. I faktycznie, w większości przypadków tak właśnie jest. Nie miało się po prostu nad tym kontroli. To się po prostu działo. Czasem z dnia na dzień. Duża część nawet nie przypuszczała, że za kilka godzin wszystko rozleci się na milion małych kawałków i nic już nie będzie takie jak dawniej.
Taką lekcję otrzymałam sama dokładnie 27 kwietnia 2009 roku. Dla większości zapewne nic nie znacząca data. Najprawdopodobniej większość nawet nie wie co tego dni robiła. Ja? Nigdy nie sądziłam, że ta data czymkolwiek będzie się różniła od pozostałych. To miał być niczym nie wyróżniający się poniedziałek. Kolejny dzień ciąży. Zwykły poniedziałek. Najzwyklejszy. Nie był. Odeszły mi wody. 4 miesiące przed czasem.
Minęło 9 lat. Dla jednym to wiele, dla mnie nadal zbyt mało, by wyzbyć się emocji. Za to jednak wystarczająco długo by umieć o tym mówić, by to przepracować i przede wszystkim by umieć wyciągać z tego jakąkolwiek jasną stronę. Jakikolwiek światełko w ciemnym, głębokim, przerażającym tunelu własnego jestestwa. Ja wtedy nie rozumiałam dlaczego świat nadal trwa, dlaczego auta za oknem jeżdżą, a ludzie nadal chodzą ulicami, przychodzą do pracy, uśmiechają się. Miałam wrażenie, że to co się wydarzyło, to zachwianie świata powinno dotyczyć wszystkich. Jednak dotyczyło tylko mnie. Mnie i mojej rodziny. Padł wyrok, że tracę tę ciąże i dziecko. Dziecko, które nie ma żadnych szans po drugiej stronie. “Przykro nam” “Jesteś młoda, urodzisz kolejne“.
Przez wiele lat od tego wydarzenia analizowałam sobie godzina po godzinie co robiłam dzień wcześniej. Czy ja zrobiłam cokolwiek co mogło na to wpłynąć? Czy ja wtedy się przemęczyłam? Co zrobiłam, że te wody odeszły? Dlaczego? Przecież ciąża była książkowa! Google służyło mi do klikania we wszystkie możliwe linki na temat PPROM. Łudziłam się, że znajdę odpowiedź na to pytanie i jednocześnie tej odpowiedzi się bałam. Bałam się, że przeczytam, że byłam winna. Że zrobiłam nieświadomie coś, co się do tego przyczyniło, a ja i tak nosiłam już bagaż winowajcy.
Nie raz i nie dwa, podczas chorób Jasia, kolejnych diagnoz, poradni, leczenia, samotnie siadywałam w wannie i bezgłośnie płakałam. Potrafilam wykrzyczeć mężowi, że ma przestać udawać, to przecież moja wina! Dlaczego udaje?! Dlaczego zaprzecza! Dlaczego nie powie wprost, że ma beznadziejną żonę, bo nie była mu w stanie donosić dziecka. I to był trudny czas dla nas. Moj mąż stał zawsze obok. Milczał, kiedy tego potrzebowałam, szczelnie otulał ramieniem. Był. Ale moich myśli nie potrafił zmienić.
Nie jestem z tymi myślami sama. Swój bagaż zrzuciłam na psychoterapii. Wtedy żałowałam, że nie skorzystałam z tego prędzej. Po wyjściu ze szpitala, kiedy Jaś była na OITN. Wtedy dowiedziałam też dlaczego mam takie luki w pamięci, że tak wielu rzeczy nie pamiętam i nie wiem co w tym czasie robiłam. Jak bardzo musiałam się wyłączyć. Jak mój mózg się bronił przed totalnym załamaniem.
25% to bardzo wiele. 25% zagubionych kobiet, często zdanych same na siebie. Z myślami, które są paskudne, które nie powinny mieć miejsca. Tym bardziej pamiętając ile z nas miało w sobie siły na stoczenie walki z naturą i jak wiele z nas walczyło by zmienić bieg wydarzeń. Jak wiele z nas miało nadzieję, że za rok o tej porze podniesie z ziemi porozrzucane zabawki,a w każdej części domu będzie dowód na to, że się udało.
A potem urodziłam drugiego wcześniaka. I potrzebowałam całej siły woli, żeby się nie rozlecieć na milion kawałków. Pamiętam jak bardzo nie rozumiałam “dlaczego znowu trafiło na mnie?!” i jak bardzo potrzebowałam humoru mojego męża, który powiedział: “Znowu ustawiłaś się nie w tym rzędzie!”. I jak bardzo potrzebowałam wtedy normalności, którą Staś mi na szczeście zapewnił.
To nie Twoja wina. Przeczytaj to jeszcze raz: nie twoja. Nie jesteś z tym sama. I nie bój się sięgnąć po pomoc. Nie wstydź się jej. W pojedynkę jest trudno. Ale to nie Twoja wina.