Długo broniłam się przed tym tematem. Wychodziłam z założenia, że rodzice, zawsze (ale to zawsze!) wiedzą, że gorączka u dziecka powyżej 40 stopni jest groźna i wiedzą, że zbija się ją lekami (tak!) powyżej 39 stopni (zawsze!). Wiedzą również, że od diagnozowania są lekarze (nie znachorzy!) i leczenia również. Po prostu żyłam w błogiej nieświadomości. Dlaczego powstaje ten temat? Ponieważ w sieci są młode matki, świeżo upieczone, które jeszcze nie wiedzą, którędy iść i mogą w te bzdury uwierzyć, bo zawsze się powtarza “to dla dobra Twojego dziecka.” Nikt wtedy nie doda: “Żonglujemy życiem Twojego dziecka, ale naiwniaro nawet o tym nie wiesz.”
Pewna Pani dietetyk (?) opublikowała na swoim profilu powyższy post. Całości nie przeczytacie już. Dyskusja została – na szczęście! – usunięta.
Mamy więc informacje, że gorączki u dziecka, bardzo wysokiej nie zbijamy lekami, a … głodówką, biegunką (po witaminie C!) i siarą. Dodajmy do tego jakąś hiper drogą wodę z koralowca i mamy mieszankę wybuchową. Nawet dosłownie. Gorączka powyżej 39 stopni jest u dziecka bardzo groźna. Pozostawienie jej “samej sobie” zagraża zdrowiu a nawet życiu dziecka, dlatego tak ważne jest by, takie informacje nagłaśniać i krytykować.
Rozumiem w pełni stosowanie ziół i tego typu metod jako “dodatku”, ale nie jestem w stanie zrozumieć całkowitego leczenia dziecka “eko-sreko”, powołując się na znachorów chociażby, którzy np. powiększają cycki hipnozą i wmawiają ciemnemu społeczeństwu, które naoglądało się za dużo filmów science fiction, że jedyną i słuszną drogą jest faszerowanie się lewoskrętną witaminą C, bo koncerny farmaceutyczne czyhają na nasze życie. Jakby ktoś jeszcze chciał mi napisać o jej ukrytych właściwościach odsyłam do tego artykułu: “Zdrowie sprzedawane na kilogramy.” Co gorsza – wmawia się, że nie można przedawkować witaminy C i nie ma ona żadnych skutków ubocznych. Ma. Nawet na mojej witaminie C, z eko firmy jest informacja “nie przekraczać zalecanej dawki.” Zalecana dawka to jedna tabletka po posiłku.
W sieci krąży mem, którego autora niestety nie znam (a chętnie poznam, by dzieło owe podpisać!). Na miejsce słowa “szczepienie” można wsadzić wszystko inne, a efekt jest ten sam. To nie jest Wasza prywatna sprawa jak leczycie dziecko, ale sprawa Waszego dziecka. To Wasze dziecko się męczy, to Wasze dziecko jest “królikiem doświadczalnym” pseudo oświeconych matek (i ojców również!), które studiują google, uważając, że “zagłębiły wiedzę tajemną” i powołując się na mędrców-z-dupy, skacząc na trampolinie “absurdu” i udowadniając, na każdym kroku, że głupota ludzka nie ma dna.
Mogłam walić soczyste heheszki widząc jak w Zespole ds. Bezpieczeństwa Szczepień zasiada raper, dwóch przedsiębiorców i dziennikarz. Mogłam patrzeć z łezką rozbawienia w oku, jak głupiutkim rodzicom wmawia, że w szczepieniach są zmielone krasnoludki, a oni łykają to jak młode pelikany. Bo to było zabawne. Mogliśmy się spierać, blokować nawzajem, a ja do dnia dzisiejszego zastanawiam się gdzie te moje mamony, o których informowali mnie antyszczepionkowcy.
Mniej zabawne jest leczenie dziecka metodami z “neta,” powołując się na Hipokratesa, który żył drodzy moi … ponad 2 tysiące lat temu, a przez dwa 2 tysiące lat naprawdę zmieniło się w medycynie wiele. Jeszcze mniej zabawne jest wiara w jakieś energie, bio-sro rezonanse (a ja myślałam naiwnie, że na to dają się nabrać tylko starsze Panie, pokroju moich babć!). Pracowałam kiedyś w takim telemarketingu, gdzie się ludzi namawiało na te badania bio-rezonansami i chwała mi za to, że stamtąd uciekłam, bo robienie ludzi w bambuko, którzy za kilka świecidełek płacili kilka kafli, to nie na moje nerwy. Dlatego z pewnym zdziwieniem obserwuję, jak kilka lat później, młodzi ludzie, którzy zwykle odradzali swoim rodzicom “pójście na taki pokaz” sami to stosują.
Mamy w Kanadzie takich rodziców “oświeconych,” których syn umarł – więcej TU. I nawet w Polsce przypadek głośny z południa Polski, jak rodzice pod opieką znachora zagłodzili nowonarodzone dziecko. Ludzie wykształceni, dobrze sytuowani i ten znachor “bo to dobry człowiek był i mi pomógł” – opisywali go ludzie po śmierci dziewczynki.
Można wierzyć, że jak zerwiesz kawałek trawy w świetle księżyca i zamoczysz w moczu czarnego kota, to Twoje dziecko w magiczny sposób wyzdrowieje. Można nawet wierzyć, że witamina C występuje lewo i prawo skrętna i środkowo jadąca. Można wierzyć w garbate aniołki, w Jahwe i Potwora Spaghetti. Wiara to nic złego. Pod warunkiem, że nie sprawia, że racjonalne myślenie jest wyłączone na rzecz hochsztaplerów.
Patrzę z pewnym podziwem na coraz szersze grono rodziców, którzy zamiast do lekarza jadą do nawet księży, którzy wahadełkiem diagnozują chorobę, do homeopatów (udowodniono, że ma działanie placebo!) i płacą im krocie (wiecie, że homeopaci biorą nawet 4 stówy za wizytę?). Raz w życiu dałam się na to nabrać, nieco przyparta do muru, bo był weekend, sobota wieczór i tylko homeopatka mogła nas przyjąć. Myślę “czemu nie?” Nie tylko źle zdiagnozowała nam Jasia (pomyliła trzydniówkę z mononukleozą!), przepisała cholernie drogi “lek”, który składem bawił, ale jeszcze namęczyliśmy dziecko licznymi badaniami krwi (pękają mu żyły, źle mu się pobiera krew itp.) żeby potwierdzić mononukleozę, która dla niej była pewniakiem. Nie była.
Odkąd zostajemy rodzicami obowiązuje nas pewna odpowiedzialność za drugiego człowieka. Ten mały człowiek ma prawo do leczenia metodami z XXI wieku, nie metodami ze średniowiecza, które mogą nie dać rady. Tak samo jak my znieczulamy się podczas operacji, a nawet podczas porodu i to bynajmniej nie ziołami zebranymi z ogródka Baby-Jagi, ale farmakologią.
Dziwi mnie więc, że rodzice, którym zależy na dobru dziecka, dla swoich chorych ideologii męczą pociechy doprowadzając ich organizm do stanu, który zagraża życiu, ale potem można się pochwalić na tych wszystkich eko-sreko grupach, że “leczenie pomogło.” Gorzej jak któregoś dnia nie pomoże.