No i stało się. Daliśmy się namówić na dobrną zmianę, wersję 2,0 i to 500+, które obiecała nam premier Szydło. I teraz mam. Może i piękne dwie kreski na teście wśrod moich niezbyt pięknie pomalowanych paznokci i hajs się będzie zgadzał, ale wszystko śmierdzi i mam ochotę zapaść w sen zimowy.
Dwa dni po tym jak zobaczyłam TO – czyli dwie krechy niech ch…usteczka strzeli – dotarło do mnie, że jestem w dwupaku, że serio jestem w dwupaku a w ogóle to jestem w dwupaku i to się dzieje naprawdę, a nie na niby i teraz to byle do stycznia a potem znowu kolki-srolki i osrane pieluchy, czyli rollercoaster ciąg dalszy. Nawet dotarło do mnie, że wersję 2.0 (póki co) w wersji mikro będzie trzeba wypchnąć na świat, a ja świeżo po byciu osobą towarzysząca przy porodzie naturalnym, mam przed sobą te godziny męczarni i póki co jestem za tym by pokrojono mi bebechy.
Z Janem na początku miałam pełen chillout, na wizytę umówiłam się dopiero w 8 tygodniu ciąży, na NFZ, bez większej spiny. Czułam się jak Młody Bóg, byłam w pełni aktywna i w ogóle pełen luz-blues. Z wersją 2.0 w momencie ujrzenia kresek o 4:30 chciałam już się umawiać na wizytę, jeszcze tego samego dnia jechać, choć do terminu okresu miałam jeszcze dwa dni. Biedny PT o tej 4:30 nie bardzo kumał co ja do niego mówię, bo został wyrwany z głębokiego snu – czy on zaspał do pracy, czy się pali, czy zwariowałam. Na wizytę się umówiłam wprawdzie jeszcze tego samego dnia, kilka godzin później, ale po rozmowie stwierdziliśmy, że lepiej i tak przyjechać ze spokojem za 2 tygodnie, bo serca i tak nie będzie jeszcze słychać.
No i tu powinna nastąpić pauza, trwająca do stycznia, bo po pierwszym szoku, konsternacji, miliona myśli (jak tych komórek we mnie się tworzących) nastąpił wielki wybuch. Wersja 2.0 – zaczęła dawać czadu. Najpierw był ból brzucha. Myślę: “Dobra, spoko.” Potem: “K*&@, a z Janem mnie nic nie bolało.” Potem: “Oesu, to nie jest normalne.” Serio, jest. I tu znowu pauza, bo codziennie rano, kiedy chciałabym się przekładać na drugi bok – a nie mogę – biegnę do toalety i siedzę w łazience pół godziny, bo wersja 2.0 zachowuje się tak jakby z tym swoim mikro wzrostem podążała po całym moim organizmie z prędkością światła, obijając się o wszystkie moje wnętrzności. Poza tym ciągle chce mi się spać, ciągle mi niedobrze i wszystko śmierdzi i bolą mnie cycki. Mam wrażenie, że nawet moja pomadka chanel, która niby jest bezwonna ma zapach i to tak intensywny, że można puścić pawia. Więc niby wszystko spoko, ale …
Mam po Jasiu jakiś syndrom-rozklekotania. Naczytałam się tylu historii, że biegajac do toalety, bo wersja 2.0 wychodzi z założenia, że mam dwa pęcherze, sprawdzam jednocześnie, czy nie ma nigdzie krwi. Betę zrobiłam w piątek, by jutro powtórzyć, bo chcę zobaczyć czy jest prawidłowy przyrost, a gdzieś po przeczytaniu wielu historii o poronieniach widzę siebie w gabinecie mojego psorka, który mówi, że ja ani a w ciaży nie jestem, ani tu nic nigdy nie było i coś sobie wmówiłam, serduszka też nie ma, nic nie ma. Snów głupkowatych mam tyle, że mogłabym sennik napisać, który można by na psychiatrii omawiać. I choć okresu nie mam czwarty dzień, dwa testy z różnych firm wyszły pozytywne i nawet mierzenie temperatury jest prawidłowe (musielibyście mnie widzieć w akcji jak raz była temperatura 36,6), to gdzieś tam z tyłu głowy jakiś głosik mówi: “tak się cieszysz naiwniaro, a jutro będzie płacz”.
A tak poza tym to pełen chillout. I rock&roll.
PS: wyskoczył mi brzuch. Jak tak dalej pójdzie w styczniu będę miała 3 metry w pasie, a jak będę wychodziła zza rogu, to najpierw pójdzie mój brzuch, potem mój brzuch, potem mój brzuch a potem dopiero ja.