Odkąd wyszedł ze szpitala właściwie wszędzie jeździłam z nim prywatnie. Wcale nie dlatego, że lubiłam wydawać pieniądze na coś, co należało mi się bezpłatnie, ale głównie dlatego, że nie mogłam liczyć na pomoc w ramach funduszu zdrowia. Nie wiem czy to kwestia przyzwyczajenia, czy po prostu rozkładanie moich matczynych rąk. I w sumie sama nie wiem czego się dzisiaj spodziewałam? Bo chyba nie tego, że nam pomogą? A mimo to gdzieś tam pojawiła się nadzieja, że za nic nie będę musiała płacić.
Naiwniara.
l |
Pamiętacie moją akcję z opieką doraźną? Nie? Przypomnę. Trafiam do szpitala z wylewem w oku (nie jakaś tam żyłka pęknięta), cała się trzęsę i mam problemy z oddychaniem. Najpierw dowiaduję się, że lekarza nie ma. Przychodzi po 30 minutach. EKG w normie, ciśnienie też, no więc co ja robię w ten piątkowy wieczór i czy aby nie udaję? W końcu skierowanie do neurologa na którego czekam kolejne 2 godziny przekonana, że zaraz zakwitnę, jajo zniosę, lub po prostu będą o mnie mówić w tefaŁ-Łenie i to wcale nie dlatego, że pojawię się w DDtvn. Będę po prostu kolejnym przypadkiem zaniedbania lekarskiego.
Z Prezesem na opiece doraźnej, tej weekendowej byłam kilka razy. Dzisiaj po raz ostatni. Definitywnie.
Sytuacja pierwsze: ma gorączkę, 40 stopni, za cholerę nie mogę jej zbić. Tłumaczę lekarzowi jakie leki podawałam i w jakich odstępach czasu. Powtarzam to drugi, trzeci raz, aż w końcu słyszę: ,,A może Pani jeszcze raz powtórzyć? Jestem po dyżurze 12godzinnym.“. Powtórzyłam, choć nie kazałam mu nic przepisywać, uśmiechnęłam się z politowaniem, ale gratulując szczerości i … pojechałam prywatnie. Bo co mi zostało? No co?
Sytuacja druga: boli go ucho. Mamy naszą ulubioną Panią laryngolog (prywatnie), ale nie uśmiechało mi się wydawać ponad stówę na wizytę na której lekarka mogła powiedzieć ,,może go trochę przewiało, nic się tu nie dzieje“. Jadę więc na doraźną opiekę, bo to znowu weekend (on lubi w weekend chorować!) a tam lekarz mnie informuje, że go nie zbada, bo nie ma sprzętu (!), po za tym nie jest laryngologiem (!), ale może mu przepisać … antybiotyk. Pytam, czy mógłby powtórzyć, bo chyba źle zrozumiałam. Zrozumiałam dobrze.
Sytuacja z dzisiaj.
5:40 – każdy normalny człowiek śpi. Każdy kto nie idzie do pracy. Ja powinnam jeszcze dobrą godzinę spać. On też. Ale on nie spał, wiec ja też nie. Krzyczał. Wstałam. Rozpoznaję jego wyolbrzymianie na kilometr. Ale on nie wyolbrzymiał. Próbuję go uspokoić, ale nie mogę. Zaczyna mi się robić gorąco. Próbuję go wziąć na ręce, ale on krzyczy jeszcze bardziej, że go boli. Myślę: dzwonić? Po kogo? Bo moją mamę, czy po PT, żeby się zwolnił z pracy? Po pogotowie? Czy poczekać?
Nie dzwonię na pogotowie. Wiem, może powinnam, żeby się nami zajęli. Może powinnam trochę nakłamać, opowiedzieć łzawą historię. Tak mi zawsze radzono. Ale mi się zawsze wtedy włącza czerwone światełko. Ta karetka, która będzie wiozła nas, może być nagle potrzebna do innego przypadku, bardziej potrzebującego. Tak mam. Tak myślę. Nie potrafię inaczej.
O 6 rano jestem na pogotowiu. Przerywam Pani na SORze przerwę na papierosa. Przykro mi. Musiała zgasić.
– A Pani tu po co? – pyta.
Tłumaczę, zaspana, może już wcale nie tak, jak jeszcze chwilę temu. Włącza mi się chwilowa podświadomość, że muszę działać. Bo tylko od niej zależy co dalej. Ale ona już się wycofuje, idzie palić dalej.
– Niech Pani idzie na opiekę doraźną.
– Ale tam nam nikt nie pomoże – mówię, nieco przerażona, wiem co nas tam czeka.
– Dadzą Pani skierowanie na dziecięcy.
– Na pewno? – pytam, pełna nadziei. Zrobią badania.
– Tak. – i odchodzi. Palić dalej.
Idę na doraźną, choć mam ochotę się wycofać. Obudzić naszego pediatrę, może jeszcze tych dwóch innych, których mam w telefonie. Pojadę prywatnie i po kłopocie. Ale idę. Tam? Zamknięte. Szarpię za klamkę, czytam godziny, powinno być jeszcze otwarte. Ale nie jest. Nie ma również dzwonka. Pukam. Po chwili nadchodzi zasapana pielęgniarka, poprawia sobie włosy.
Spała. Wiem to. Lekarka też.
Bada go. Każe jechać do pediatry. I przepisuje nospę.
Czuję się dziwnie.
Dzwonię do naszego pediatry o porze, która wydaję mi się odpowiednia – 7:30. Nie odbiera, ale potem oddzwania. Mówię mu w czym rzecz, ale niedługo u niego będę, więc porozmawiamy na żywo, nie przez telefon. No i jadę. Jest zdziwiony, ale wyklucza wyrostek. Twierdzi, że przy wyrostku dziecko się nie śmieje podczas badania porównując to do łaskotania. Ma kolkę (najprawdopodobniej), ale mam go bacznie obserwować. Bacznie, czyli jak tylko pojawi się gorączka, wymioty, rozwolnienie, cokolwiek odbiegającego od normy mam dzwonić.
Jestem więc z nim w domu. Do poniedziałku. Nieco przerażona, jak zawsze. Trochę zmęczona, ale nie po raz pierwszy. Ale wiem, że inni są bardziej zmęczeni niż ja, więc nie będę narzekać. Boję się. Boję się tylko tego, że coś przeoczę. W natłoku codzienności i tego, że może nie dam rady, że będę sama…
I gdzieś tam, z tyłu głowy, myśl, która co jakiś czas się wydobywa: a może to coś poważnego? Może … może coś przeoczyłam.